Jan Hartman
j.hartman@iphils.uj.edu.pl
Principia, 31-044 Kraków, ul. Grodzka 52
 
    back
   
Teksty,Texts,Texte  
  home

Jan Hartman

 

Jak być socjal-konserwatywnym liberałem?

 

[Napisane wiosną 2007 dla Przeglądu politycznego (numer jesienny 2007)]

Na przykład Leszek Kołakowski jest liberałem

Leszek Kołakowski napisał przed trzydziestu laty niewielki artykuł, zatytułowany „Jak być konserwatywno-liberalnym socjalistą? Katechizm”. Katechizm to może nie był, ale zapewne jakieś credo polityczne naszego słynnego filozofa. Składa się ono z pewnej liczby rozważnych i umiarkowanych tez, z których każdą, jak podkreśla autor, można przyporządkować jednej z inkryminowanych w tytule trzech orientacji politycznych. I wcale nie wychodzi z tego pogląd niespójny ani nawet synkretyczny. Myśl konserwatywna jest na przykład taka: „Spodziewać się, że można zinstytucjonalizować braterstwo, miłość i bezinteresowaność, to tyle, co mieć już niezawodną receptę na despotyzm”. Liberalna: „Państwo zapewnia wolność nie przez to, że robi coś i reguluje, ale przez to, że nie robi nic i pozostawia różne dziedziny życia bez regulacji. [...] w najwyższym stopniu nieprawdopodobne jest przypuszczenie, iż w społeczeństwie, gdzie zniesione zostały wszystkie formy konkurencji, nadal działają konieczne bodźce dla twórczości i postępu”. Weszcie socjalistyczna: „należy sprzyjać dążeniu do społecznego nadzoru nad gospodarką, chociaż oznacza to nieuchronnie wzrost biurokracji; nadzór ten jednak nie będzie istniał bez demokracji przedstawicielskiej”. Jak wskazuje tytuł tekstu Kołakowskiego, w jego poglądzie politycznym akcent pada na socjalizm. Jest socjalistą. Socjalistą przyjmującym pewne prawdy tradycji konserwatywnej i liberalnej.

Otóż, sympatyzując ze wszystkimi niemal deklaracjami credo Leszka Kołakowskiego, twierdzę, że mogło powstać tylko dlatego, że jego autor nie jest dogmatykiem, lecz człowiekiem o umysłowości liberalnej. I choć nie możemy mu bronić nazywania się socjalistą (każdemu wolno), to przecież byłoby roztropniej, gdyby w swoim samookreśleniu uwypuklił właśnie ten rys swojej postawy politycznej, który jest warunkiem możliwości czerpania z mądrości socjalistycznej i konserwatywnej jednocześnie. Powinien więc był nazwać się raczej socjal-konserwatwynym liberałem. Liberalizm jest tu bowiem wspólnym mianownikiem, a nie po prostu jednym ze źródeł własnych opinii. W pewnym sensie nie ma więc Leszek Kołakowski racji, gdy w konkluzji swego artykułu pisze: „możliwą jest rzeczą być konserwatywno-liberalnym socjalistą albo też – co na jedno wychodzi – te trzy słowa nie stanowią już zdolnych do życia i wykluczających się opozycji”. Mówię „w pewnym sensie”, gdyż literalnie biorąc, jest to zdanie prawdziwe. Prawdą jest zwłaszcza to, że liberalizm nie jest żadną samowystarczalną doktryną polityczną; prawdą jest też, że nie wyklucza się eo ipso z przekonaniami konserwatywnymi ani lewicowymi. A jednak powiedzenie Kołakowskiego jest o tyle mylące i nieszczęśliwe, o ile sugeruje, że liberalizm jest jakimś poglądem politycznym, dającym się postawić na jednej płaszczyźnie (płaszczyźnie sporu czy wyboru) z konserwatyzmem i socjalizmem. Otóż nie, liberalizm nie jest stanowiskiem politycznym „pierwszego rzędu”, lecz (psychologicznie) skłonnością i postawą oraz (intelektualnie) meta-tezą w stosunku do dowolnej koncepcji politycznej. Owa meta-teza, w jednej z możliwych wersji, brzmi: „żademu wyznawcy jakiegokolwiek poglądu nie wolno zmuszać innych do postępowania zgodnego z tym poglądem, tylko dlatego, że większość wyniosła go do władzy z uwagi na to, że taki właśnie pogląd posiada”. Jest to „meta-teza” dlatego, że ma za swój przemiot pewną tezę, czyli określony pogląd polityczny. Rzecz jasna, meta-teza liberalna stosuje się do samej siebie: liberał u władzy nie będzie nikogo przymuszać, by zachowywał się jak liberał.

Jako meta-teza liberalizm jest oczywiście zupełnie niesamodzielnym stanowiskiem, a liberałowie miewają najrozmaitsze poglądy. Sam osobiście byłem już ponurm młodym konserwatystą-romantykiem, anarchizującym libertarianinem, a teraz jestem bodaj nudnym pragmatystą. Na szczęście zawsze byłem liberałem... Bo w gruncie rzeczy:

Każdy jest liberałem, tylko że liberał jest nim trochę bardziej

Muszę wszelako przyznać, że słowo „liberalizm” doświadcza losów iście liberalnych, przyoblekając się w znaczenia niemal dowolne i niezgodne ze sobą, pojednane w najlepszym wypadku przez jakieś występujące pomiędzy nimi mgliste „podobieństwa rodzinne”. Niech i tak będzie. Byłoby wszakże całkiem nieliberalnie zabraniać komukolwiek mienić się liberałem lub obdarzać tym tytułem kogo tylko sobie życzy. Wypada więc pokornie zgodzić się i na to, aby zwolennik leninowskiej zasady, głoszącej, iż nierówności ekonomiczne są wtedy dopuszczalne, gdy przynoszą korzyść najbiedniejszym, uchodził dziś za liberała. Liberałami każą się przecież nazywać głoszący tę szczytną zasadę amerykańscy socjaldemokraci, z Rawlsem na czele. Zgaduję, iż pragną w ten sposób podkreślić swoje szczególne przywiązanie do idei równości, swój stanowczy i aktywny egalitaryzm. Ale na tym nie koniec „liberała” przygód semantycznych. Zdarza się oto (a w Polsce zwłaszcza), że słowo „liberał” znaczy „nihilista”, jeśli nie wręcz „człek rozwiązły”. Częściej jednak, gdy już przychodzi do pejoratywnego zastosowania, słowo to oznaczać ma nieprzejednanego i dogmatycznego wroga wszelkich interwencji państwa w wolnokonkurencyjną gospodarkę oraz państwowych programów socjalnych i dotacji.

Nie odbierając nikomu prawa do używania słowa „liberał” w dowolny sposób, chciałbym jednak przypomnieć, że w XIX w. słowo to nie znaczyło żadnej z tych rzeczy. Przede wszystkim główna linia politycznego podziału wtedy jeszcze nie przebiegała między tymi, którzy domagają się od rządu dotowania ubogich a tymi, którzy twierdzą, iż rząd wydaje na te cele za dużo, ze szkodą dla gospodarki. W XIX w. programy socjalne dopiero się zaczynały, a przedmiotem istotniejszych sporów politycznych na Zachodzie stały się one dopiero po rewolucji bolszewickiej w Rosji. Podział polityczny dotyczył istoty państwa i stosunków między państwem a obywatelami. Stronnictwa tradycyjne, konserwatywne nadal, jak w dawnych czasach, uważały państwo za organizm społeczny i polityczny, któremu należy się od obywateli, jako najwyższej manifestacji ich wspólnej godności i siły, posłuszeństwo. Ich zdaniem państwo manifestuje wspólnotę obywatelską i jako takie domaga się czci dla swego majestatu, w harmonii i w łączności z panującą wiarą. Jego prawom i rozporządzeniom, powziętym przez króla lub republikański rząd, obywatele powinni podporządkować się z pokorą, ufając, iż zostały wprowadzone dla ich dobra. Jeśli dopuszczalny miałby być udział szerszych rzesz w stanowieniu praw, to tylko o tyle, o ile mogłoby to być korzystne dla jakości tych praw i dla tym chętniejszego posłuszeństwa okazywanego im przez lud. Demokracja miała więc być przede wszystkim jednym z narzędzi państwa w wykonywaniu władzy, w mniejszym stopniu zaś wyrazem przyrodzonych praw. Tym bardziej, iż przyrodzone prawa stanowią, że są w świecie rządzący i rządzeni – oto naturalny i sprawiedliwy porządek rzeczy. Ci, którzy mienili się liberałami, negowali wszystkie lub większość tych przekonań. Przede wszystkim twierdzili, że państwo powinno zawdzięczać swój majestat, a także swoje prerogatywy woli ludu, który w sposób wolny i suwerenny powołał do władzy ten, a nie inny rząd i w pewnych okolicznościach może legalnie doprowadzić do jego zmiany. Byli więc w mniejszym lub większym stopniu demokratami, przychylnymi ideom licznych europejskich rewolucji, parlametaryzmowi i trójpodziałowi władzy. Byli demokratami nie przez wzgląd na jakieś szczególne zalety praktyczne ustroju demokratycznego (choć i takie dostrzegali), lecz na podstawie przekonania, że demokracja jest oczywistym następstwem uprawnień wolnych obywateli. Naczelną wartością polityczną była bowiem dla nich właśnie wolność, czyli prawo jednostki do stanowienia o sobie i nie podlegania przymusowi, poza niezbędną koniecznością, wyznaczoną przez względy bezpieczeństwa oraz ochrony wolności innych. W świetle owego podstawowego żądania, aby państwo powstrzymywało się od stosowania przymusu, samo państwo nie jawi się jako samoistna i absolutna wartość, której należy się od obywateli cześć i pokorna służba, lecz jako narzędzie osiągania przez nich korzyści osobistych, a więc swego rodzaju instytucja usługowa, wykonująca zlecone jej zadania dzięki powierzonym jej środkom materialnym oraz dzięki staraniom wydelegowanych na stanowiska rządowe reprezentantów społeczeństwa politycznego. Władza rządu ma swoją podstawę w wyznaczonym mu zakresie czynności i nie może wychodzić poza obszar uprawnień niezbędnych dla wywiązania się przez rząd ze swych obowiązków – ani przez łamanie istniejącego prawa, ani powiększając swe prerogatywy mocą nowych ustaw. Władztwo jest bowiem tylko narzędziem do wykonywania swych powinności publicznych przez rząd, nie jest zaś w żadnym razie siłą, której rząd mógłby prawowicie i sprawiedliwie użyć w celu urobienia nawyków i poczynań obywateli w taki sposób, żeby byli lepszymi ludźmi, prowadzącymi lepsze życie. Gwarancją ograniczonego i samoograniczającego się rządu jest zaś nie tylko system demokratycznej reprezentacji i delegacji, wraz z trójpodziałem władzy, lecz nade wszystko tzw. rządy prawa, czyli ścisłe przestrzeganie i stosowanie prawa przez rządzących oraz powstrzymywanie się przez nich od stanowienia prawa ad hoc, dla doraźnych celów i interesów, zwłaszcza zaś w celu zwalczania przeciwników politycznych.

W zasadzie tym, co stanowi o radykalnej różnicy między tradycyjną, od Platona do współczesnych konserwatystów pokutującą, koncepcją polityki a liberalizmem, o jakim tu mówimy, czyli XIX-wiecznym, jest odrzucenie przez liberałów arystokratycznych i wychowaczych pretensji państwa: tradycyjnie uważano, że państwo ma na celu dbać o szczęście i cnotę obywateli, stosując przymus w celu narzucenia im pożądanych moralnie i politycznie form zachowania – liberałowie zaś odmówili państwu takich uprawnień, a nawet uznali tego rodzaju roszczenia za niemoralne.

Dlaczego dziś ta oczywista jeszcze przed stu laty linia podziału przestała być wyraźna, a słowo „liberał” straciło dobrze określone znaczenie? Przyczyna jest w moim przekonaniu banalna, bo stanowi ją nie co innego, tylko realne zwycięstwo liberalnej demokracji, a właściwie pewien konsensus wokół idei, których przeciwstawność wyznaczała niegdyś oś sporu liberałów z konserwatystami. Tradycja pozostawiła nam w spadku pewne rytuały państwowego majestatu, a także rozmaite przejawy mentorstwa rządu, zwłaszcza w obszarze edukacji. I nadal ci, którzy domagają się, aby rząd nie epatował społeczeństwa, a zwłaszcza młodzieży ideologią państwową i historyczno-patriotyczną mitologią, zwą się (i słusznie) liberałami. Są to wszelako sprawy raczej marginalne. Co do spraw zasadniczych, nie ma już o co walczyć i nie ma tym samym tak wielu, jak dawniej, powodów, by oświadczać się oficjalnie jako „liberał”. Bez wątpienia bowiem idea liberalna generalnie zwyciężyła – jeśli nie w świadomości rzesz, to przynajmniej w konstrukcji ustrojowej każdego państwa Zachodu. Demokracja jest przecież na Zachodzie rozumiana jako fundamentalna wartość konstytucyjna, realizowana przez pewien system uprawnień, a nie tylko jako technika wyłaniania rządu i podejmowania decyzji; ochrona swobód obywatelskich oraz indywidualnych wyborów przez groźbą dyskryminacji idącej ze strony instytucji publicznych i stanowionych praw jest zaś powszechnie uważana za podstawowy obowiązek rządu. Ba, nawet całkiem nieliberalne, wręcz autorytarne państwa tworzą dziś atrapy liberalnej demokracji – taka jest siła moralna jej roszczeń.

Wszystko to nie oznacza bynajmniej, że ogół mieszkańców Zachodu to liberałowie, w znaczeniu, o którym dotychczas jest tu mowa, a więc ludzie zaangażowani w obronę i umacnianie standardów liberalnych w życiu politycznym swoich ojczyzn. Skoro standard liberalny na Zachodzie jest wysoki, nie pozostaje zbyt wiele osób, które jeszcze są z niego niezadowolone i które gotowe są walczyć o jego podniesienie. A to z kolei stwarza ryzyko, że standard ów może zostać tu czy tam obniżony albo wypaczony. Sądzę, że w czasach, gdy idee liberalne są tak oczywiste, iż mało kto poczuwa się do ich obrony, na miano (prawdziwych) liberałów zasługują właśnie owi nieliczni, którzy domagają się, by generalnie wolność i własność nie była uszczuplana w imię wyobrażeń rządzących o dobrym życiu i sprawiedliwości społecznej. Mogą oni bardzo różnić się poglądami w szczegółowych kwestiach politycznych i społecznych, ale niechaj w definicji liberała łączy ich przynajmniej tyle, że miłują wolność i odmawiają rządowi prawa do wcielania w życie jakiejkolwiek ideologii środkami przymusu. W szerszym znaczeniu jednak, „instynktownym” liberałem jest każdy, kto oburza się na łamanie zasad państwa prawa i demokracji oraz protestuje, gdy ktoś, wcale o to nieproszony, chce uczyć go dobrego życia, zwłaszcza stosując do tego środki przymusu, albo nastaje bez skrupułów na jego pieniądze.

Liberalizm minimalny

Pamiętając o tym, że liberalizm jest liberalny i daje każdemu prawo rozumienia liberalizmu jak chce, pamiętając o tym, że miłujący wolność i akceptujący różnorodność opinii liberałowie nie muszą dysponować uzgodnioną definicją liberalizmu, proponuję przyjąć tylko bardzo ogólne i minimalistyczne określenie liberała, które obejmie zapewne większość tych, którzy sami chcieliby się liberałami mienić, jakkolwiek być może nie wszystkich. Zgodnie z nim, liberał to właśnie ktoś zaangażowany w zwalczenie przejawów autorytarnego postępowania rządu, zwłaszcza polegającego na wywieraniu przymusu w celu realizacji jakichś moralnie pożądanych stanów rzeczy, w przekonaniu, iż dobra wola oraz mandat demokratyczny same przez się upoważniają do zakazywania złego bądź nakazywania dobrego działania. Zgodnie z tym określeniem, żeby być liberałem, wystarczy wyznawać zasadę moralną głoszącą, że posiadanie racji i dobrej woli nie upoważnia moralnie nikogo obdarzonego władzą do ograniczania niczyich praw ani wymuszania zachowań korzystnych dla osoby przymusowi takiemu podlegającej. W przekonaniu liberała mamy prawo nawet jak najgorzej korzystać z naszej wolności, jeśli tylko nie ograniczamy w ten sposób wolności innych bądź nie stwarzamy zagrożenia dla ich bezpieczeństwa. Rząd zaś nie ma prawa wpływać na nasz styl życia ani środkami przymusu, ani nawet stosując stronniczą perswazję, jak to bywa w „procesie wychowawczym” publicznego szkolnictwa.

Sądzę, że jest to „program” zupełnie minimalistyczny – i w tym właśnie tkwi jego siła. Użyłem cudzysłowu, gdyż tak naprawdę nie mamy tu do czynienia z żadnym programem politycznym, lecz czystym roszczeniem moralnym, zresztą bardzo prostym. Sądzę zresztą, że przemyślenie konsekwencji tego elementarnego roszczenia, prowadzi czasem do wniosków dość radykalnych; trudno bowiem z najbardziej nawet minimalistycznie rozumianym liberalizmem pogodzić ustrój fiskalny, w którym stawki podatkowe zależą od źródła przychodów, a nie ich wysokości, dyskryminując jednych a innych obdarzając przywilejami (z niepłaceniem podatków dochodowych włącznie). Chociaż bowiem liberalna demokracja odniosła w świecie moralne zwycięstwo jako idea, to jednak fundamentalne dla liberalizmu postulaty samoograniczenia rządu w stosowaniu przymusu i powstrzymywania się od dyskryminacji wcale nie są wyraziście obecne w życiu publicznym i w świadomości rządzących. Oczywiście, w jakimś stopniu są spontanicznie respektowane, zwykle jednak na tyle mało świadomie, że wciąż grozi mieszkańcom Zachodu jakiś eksces, polegający na naruszaniu wolności w imię realizacji innych wartości politycznych, takich jak przybliżona równość ekonomiczna obywateli (jeśli to w ogóle jest wartość) albo umacnianie wspólnoty narodowej czy obywatelskiej. W krajach o słabszej kulturze politycznej, jak Polska, utrzymuje się ponadto system privi-leges, prawnie definiujących społeczne kasty, zajmujących bardziej lub mniej korzystną pozycję względem państwa. Tutaj liberałowie mają zaiste więcej do zrobienia niż w Europie zachodniej lub USA.

Niedostatek poszanowania wolności obywateli przez rządy i poczucia obowiązku rządzących w zakresie jej aktywnej ochrony mógłby zostać wykazany na przykładach z życia publicznego zarówno Polski, jak rozmaitych państw Zachodu. Lepiej jednak wyłuszczyć samą ideę i przekonać się tym sposobem, jak bardzo jest wciąż jeszcze ekscentryczna, żeby nie powiedzieć dziwaczna. Nie zawaham się nawet przed twierdzeniem, że warunkach dominacji, przynajmniej w Europie, konserwatywnego paternalizmu i lewicowego „solidaryzmu”, tworzących razem, w warunkach liberalno-demokratycznych ustrojów państw Zachodu, lewicowo-prawicową kulturę polityczną, czyli kulturę interwencjonizmu, elementarnie rozumiany liberalizm jest przejawem politycznego radykalizmu. To wprost zadziwiające: liberalna demokracja jako idea i jako fundament ustroju zwyciężyła niemal globalnie, lecz w Europie stała się formą dla nieustannie wymieniających się u władzy partii „lewicy” i „prawicy”, samą ideę liberalną spychając zupełnie do defensywy. Nic dziwnego, że liberałowie również lokowani są, a nawet sami starają się lokować na skali „od lewa do prawa”; panuje przecież złudzenie, iż wszystkie różnice polityczne dają się zmierzyć na owej skali lewicowo-prawicowej. Jeśli ktoś nie ma nic wspólnego ani z jednym, ani drugim, czyli nie jest ani bardziej lewicą, ani bardziej prawicą, uzyskuje co najwyżej miano „centrysty”. Jest wszelako różnica między zajmowaniem pozycji „zero” na skali, a nie zajmowaniem na niej zgoła żadnego miejsca. A liberalizm jako taki właśnie nie determinuje żadnego miejsca na tej skali, bo po prostu nie jest żadnym stanowiskiem w zakresie sporów, jakie toczą z sobą lewica i prawica. Liberał może wierzyć w to czy owo, mieć takie czy inne, nawet konserwatywne lub socjalistyczne poglądy, może też być obojętny na kwestie polityki państwowej. Chciałby wszelako, by nikt nie uszczęśliwiał go ani nie wychowywał wbrew jego woli, ani też nie rościł sobie prawa do dysponowania jego pieniędzmi wedle swego uznania. W zasadzie nikt tego nie chce (i w tym znaczeniu wszyscy są liberałami), ale nie każdy przecież ma wyraźną świadomość, iż z faktu, że opodatkowanie jest przymusem, wynikają daleko idące zobowiązania moralne rządu, podobnie jak z faktu, że rząd kieruje zachowaniem ludzi głównie drogą zakazów i nakazów. Liberał jest kimś, kto te zobowiązania moralne rozumie i gotów jest o nich przypominać innym.

Liberał, jak widzimy, nie musi zajmować żadnego wyraźnego stanowiska w sprawie programów socjalnych, interwencjonizmu państwowego, wychowania patriotycznego, moralności publicznej ani w innych kwestiach, które ekscytują prawicę i lewicę. Nie musi bowiem w ogóle występować jako polityk ani ideolog. Nie musi nie znaczy nie może. Oczywiście może i nawet często to robi, bywa że nie stroniąc od ideologicznego zaangażowania. Liberał bowiem, powtórzmy, jest wolny i może mieć takie bądź inne poglądy – może być na przykład owym socjal-konserwatystą. Od wyznawców doktryn politycznych, od lewicy do prawicy, różni się tym, że nie koniecznie własne poglądy chciałby uczynić wszelkimi prawem dopuszczalnymi sposobami programem rządowym, wcielanym w życie środkami przymusu.

Najtrudniejsze do zrozumienia w tej najprostszej na świecie postawie, którą zwie się liberalizmem, jest właśnie jej zupełna prostota. Żeby sobie ją uzmysłowić, trzeba zadać sobie pytanie, z jakiej pozycji i w czyim imieniu przemawia z jednej strony dogmatyk polityczny, a z drugiej właśnie liberał. Otóż dogmatyk, nawet w roli teoretyka polityki, a niekoniecznie partyjnego agitatora, prezentuje słuszne racje faktycznego lub potencjalnego rządu. Jeśli racje te są słuszne i zostanie to stosownie wykazane, nie powinno być już żadnych dalszych przeszkód, by wcielać w życie dany program polityczny. Dogmatyk zakłada więc usprawiedliwienie przymusu przez słuszną rację, dobrą wolę i (zwykle) demokratyczną legitymację. Nie przyjmuje więc (albo w ogóle nie zna) wspomnianej wyżej meta-tezyt libealnej. Zachowuje się więc w taki sposób, jakby przyjmował za moralnie dopuszczalne ograniczanie swobód i praw własności obywateli na skutek zwycięstwa jego racji w pewnej hipotetycznej debacie politycznej, toczonej jawnie przez polityków cieszących się mandatem demokratycznym. Liberał zaś to ktoś, kto chciałby, aby wolność i własność obywatela podlegała tej samej ochronie, niezależnie od tego, czy on (bądź jego polityczni rzecznicy) będzie miał szczęście osiągnąć przewagę w publicznej debacie politycznej, czy nie i czy w następstwie tego uzyska demokratyczną legitymację wyborczą, czy też nie. Liberał przemawia zawsze we własnym przede wszystkim imieniu i siebie samego, czyli jednostkę, czyni stroną w konfrontacji z rządem. Broni siebie i tym samym każdego pojedynczego człowieka przed tymi, którzy chcieliby wykorzystać swoją przewagę, w tym przewagę moralną i intelektualną, do odebrania mu pewnych swobód i części jego własności. Zachowuje się więc jak ktoś występujący z powództwem cywilnym wobec organu publicznego – broni swych praw i swego interesu przed zakusami dyskrecjonalnej władzy, mając zaufanie do wymiaru sprawiedliwości.

Ten aspekt postawy liberalnej wydaje mi się szczególnie charakterystyczny, a przecież tak słabo jest rozpoznawany. Otóż liberał występuje przede wszystkim jako obrońca własnych i cudzych praw, nie zaś jako polityk. Domaga się bezpieczeństwa swobód osobistych i politycznych, a także bezpieczeństwa dla swej własności, bez względu na zmienne koleje władzy politycznej w swoim kraju. Oczekuje, że prawo chronić będzie obywateli przed arbitralnością każdego rządu, a nie tylko takiego, który ma błędny program polityczny lub złe intencje. Tym samym odrzuca hipotezę „wielkiej debaty”, której wynikowi musiałby się podporządkować. Zastrzega sobie prawo do zachowania swej wolności i własności nawet w przypadku intelektualnej i moralnej przegranej w debacie publicznej. Co więcej uważa, że debata publiczna, w której stawką jest czyjaś wolność i własność, nie jest debatą uczciwą i wolną; nie wydaje się bowiem, by ktoś świadomie ryzykował swą wolnością wchodząc w jakikolwiek spór racji politycznych.

Powtórzymy: liberał jako liberał nie jest uczestnikiem żadnego sporu politycznego, z wyjątkiem jednego: sporu z tymi, którzy chcieliby dokonać zamachu na jego wolność bądź własność, bez konieczności zmuszając go do pewnych zachowań, zakazując innych, poddając zbędnej inwigilacji i kontroli oraz narzucając nieuzasadnione podatki. W tym sporze jest radykalny, powiadając „wara wam od mojego życia i od moich pieniędzy”. Jako obrońca swych praw może być, w gruncie rzeczy, całkiem apolityczny. Może zupełnie nie interesować się dobrem publicznym i powodzeniem rządu. Ma do tego wszelkie prawo. Ma prawo stać poza polityką, a nawet uważać niezaangażowanie polityczne i niechęć do państwa za stanowisko moralnie i politycznie najbardziej odpowiedzialne. Jest wszelako obywatelem i jego prawa do wszelkiego zaangażowania politycznego – ideowego bądź egoistycznego – nic nie ogranicza. Rozważmy taki przypadek.

Liberał politykiem

Mamy więc liberała, który zamiast pilnować swoich spraw, czyli swojej osobistej wolności i własności, zechciał oddać się pozytywnej działalności politycznej. Czy postawa liberalna skłania go ku pewnego rodzaju partiom politycznym bardziej niż ku innym? Z pewnością. Angażując się politycznie liberał dokonuje siłą rzeczy pewnych wyborów ideologicznych, choć zapewne dokonując ich, stara się nie sprzeniewierzyć własnemu przywiązaniu do wolności. Jeśli sądzi, że jego wybory politycznie są silnie związane z jego liberalną postawą, może przejawiać skłonność do nazywania swego programu politycznego „liberalizmem”, co prowadzi czasem do osobliwości semantycznych, o których była mowa na początku. Nie są one wszelako istotne, co najwyżej jako dowód na to, że w świecie liberałów panuje wolność, nawet wolność w używaniu słowa „liberalizm”.

Czym może kierować się liberał, gdy pragnie zaangażować się politycznie? Jeśli istnieje na scenie politycznej formacja, która w swej działalności skupia się na obronie porządku liberalno-demokratycznego przed destrukcyjnymi zakusami kolejnych lewicowych bądź prawicowych rządów, może przyłączyć się właśnie do niej. Jeśli nie ma takiej możliwości lub potrzeby, może dać wyraz swoim skłonnościom i opiniom, wiążąc się z jakimś ugrupowaniem, którego liderów i dotychczasową działalność w ogólności akceptuje i szanuje. Z reguły ma do wyboru partie konserwatywne, socjaldemokratyczne, chrześcijańsko-demokratyczne, ludowe bądź nijakie. Partie radykalne nie wchodzą w grę, gdyż z zasady nawołują do stosowania przymusu przez państwo oraz do wyzysku ekonomicznego zamożnej mniejszości, stosowanego na rzecz partykularnego interesu rządu oraz interesów partykularnych dużych grup wyborczych, występując w ten sposób nie tylko przeciwko wolności i własności, lecz bardziej ogólnie – przeciw zasadom moralnym. Wykluczone są zresztą wszelkie partie, których programy lub działania naruszają zasadę rządów prawa, czyli takich rządów, w których o poczynaniach władzy, w tym również o kolejnych krokach legislacyjnych, stanowią reguły prawa, obowiązujące również rządzących. Nie ma bowiem gwarancji dla swobód i bezpieczeństwa własności tam, gdzie prawo staje się narzędziem w ręku arbitralnej władzy, stosowanym wedle jej skłonności i potrzeb. Szukając dla siebie miejsca na scenie politycznej, gdzie linia podziału przebiega, jak już zauważyliśmy, pomiędzy tymi, którzy chcieliby odbierać bogatym jak najwięcej i jak najwięcej dawać biednym a tymi, którzy mają nieco szacunku również dla osób utrzymujących państwo, przyłączy się zapewne do tych bardziej powściągliwych. Bynajmniej jednak nie wynika z tego, że nie będzie popierał programów socjalnych w ogóle, a każde ograniczenie swobód uznawać będzie za atak na wolność.

Skoro już ustaliliśmy, że liberał należeć będzie do stronnictwa liberalnego lub do którejś z partii umiarkowanych, należy jeszcze odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego właściwie miałby w jakimkolwiek przypadku popierać ustawy ograniczające wolność i uszczuplające własność jakiejś grupy obywateli. Dotychczas bowiem mówiliśmy jedynie o tym, że jak każdy człowiek, również liberał może mieć jakieś skłonności i opinie (dodając, że nie uważa on wcale, by miał prawo wcielać je w życie środkami przymusu). Między wierszami wyczytać można było jeszcze jeden argument: polityka jest jaka jest i kto chce ją uprawiać, musi pogodzić się z jej realiami; również z tym, że dziś jest ona w dużej mierze walką o przychylność wyborców, toczoną na obietnice socjalne. Decydujące znaczenie ma jednak coś zupełnie innego, a mianowicie kwestia warunków brzegowych ochrony wolności.

Z reguł ogólnych, takich jak ta stanowiąca, że wolność jednostki może być ograniczana jedynie ze względu na ochronę wolności i bezpieczeństwa innych albo ta stanowiąca, że jednym z warunków usprawiedliwionego stosowania przymusu przez rząd jest dołożenie wszelkich starań, by był on jak najmniejszy, reguł przyjmowanych powszechnie przez osoby mieniące się liberałami, nie wynikają żadne konkretne wskazania praktyczne. Są to formalne reguły moralności publicznej, odwołujące się do cnoty szacunku dla innych oraz powściągliwości w działaniu wywierającym wpływ na życie innych ludzi. W praktyce jednak trzeba konkretnie decydować, co jest, a co nie jest krzywdą, przed którą należy chronić obywatela, za cenę restrykcji nałożonych na swobodę działania jednostki. Trzeba też konkretnie decydować o tym, co wchodzi, a co nie wchodzi w zakres pojęcia bezpieczeństwa albo ochrony zdrowia i życia obywateli, które to względy konkurują z ochroną wolności i własności jako wyznaczniki sprawiedliwego rządzenia.

W takiej sytuacji liberałowi pozostaje przede wszystkim oceniać intencje polityków, ich kompetencje i ogólną kulturę liberalną – wedle tych kryteriów musi kształtować swe sympatie polityczne, nie zapominając zresztą o swym niezbywalnym prawie do prostego upodobania, czyli o własnej swej opinii. To jednak nie wszystko. Oprócz kultury liberalnej, stawiającej w centrum kwestię uprawnień obywateli i jego zabezpieczenie przed przymusem wywieranym przez rząd, istnieje jeszcze inna kultura polityczna, czasem zgodna, a czasem sprzeczna z kulturą liberalną. Mam na myśli kulturę demokratyczną. Jej istotą jest dochodzenie na drodze jasnych i rzetelnych procedur do publicznego kompromisu, godzącego partykularne interesy i egoizmy, z mniejszym czy większym udziałem rzeczników idei całościowego interesu społecznego (dobra publicznego), wznoszącego się ponad te partykularyzmy. Podstawą demokratycznego kompromisu jest uznanie faktu, że mimo liberalnych gwarancji praw jednostki i wszelkich mniejszości, również większość i jej arbitralne postanowienia mają swoją moc, dając jej pewną usprawiedliwioną przewag

jot@ka