Jan Hartman
j.hartman@iphils.uj.edu.pl
Principia, 31-044 Kraków, ul. Grodzka 52
 
    back
   
Teksty,Texts,Texte  
  home

Jan Hartman

„Hegla też czytam”

[Polska wersja wystąpienia napisanego na Kongres Heglowski 2006]

Tytuł tego artykułu jest cytatem. Słowa te usłyszałem od wybitnie uzdolnionej doktorantki socjologii, której zadałem pytanie, jak to jest pochłaniać takie wielkie ilości książek i do czego to właściwe prowadzi? Czy również dzieła Hegla występują w tym korowodzie lektur? Otóż Hegel, do którego odnoszę się nie jak znawca, tylko ktoś w rodzaju „racjonalnie spodziewanego czytelnika”, nie dał nam ani szansy włączenia jego nauki do jakiegoś szerszego korpusu wykształcenia, w którym nie byłby punktem centralnym lub końcowym, ani nie dał nam żadnych podstaw po temu, by znając już system i jego język powiedzieć mogli jeszcze cokolwiek innego, tonem suwerennie myślącego filozofa. Nie dał nam szansy: Hegla można co najwyżej zrozumieć; na więcej nie starcza już sił. Tym samym Hegel wyobcował się z historycznej wspólnoty filozofów i stanął samotnie na piedestale, otoczony historykami filozofii i specjalistami. Jest to kwestia społeczna, ale, rzecz jasna, musi zostać podjęta filozoficznie. Podstawę po temu daje sam Hegel, w tekście „O istocie krytyki filozoficznej”, gdzie rozważa się z arystokratycznie filozoficznego punktu widzenia warunki poważnej krytyki w filozofii. W gruncie rzeczy wychodzi na to, że krytyka jest przezwyciężaniem filozofii niedojrzałej albo rozsądkowej, czyli krokiem na drodze do systemu, albo odrzuceniem tego, co niefilozoficzne, a mające w swej ignorancji jakieś pretensje do sądzenia. Czy jednak w warunkach „wszystko albo nic” można być lojalnym czytelnikiem Hegla, zachowującym wszelako jakąś niezależność? Czy można być „trochę heglistą”? Czy można po prostu czytać Hegla, szanować go, uczyć się od niego i iść sobie dalej, swoją drogą? Dokąd?

Młody Hegel rozpoczyna wspomniany esej od platońskiej iście deklaracji: „Krytyka, w jakimkolwiek obszarze sztuki czy nauki byłaby stosowana, wymaga miernika niezależnego zarówno od sądzącego, jak i od tego, co osądzane [...] lecz od wiecznego i niezmiennego prawzorca rzeczy samej”. Dla wtajemniczonych czytelników Hegla nie ulega kwestii, że „rzeczy samej” trzyma się właśnie Heglowska spekulacja. To w jego umyśle duch absolutny pojednał się z historyczną i osobową subiektywnością filozofującego człowieka i nareszcie mógł przemówić wprost, w tym osobliwym obszarze szczegółowości, którym stanowi twórczość teoretyczna, wyrażona w książce. Inaczej mówiąc, dzieło Hegla, choć zapośredniczone w historycznej całości sensu i doświadczenia społecznego, zapośredniczone jest doskonale również w samym sobie. Odzwierciedla siebie w refleksji i samowiedzy, zwielokrotnionej tak bardzo i sięgającej tak głęboko, jak tylko nasze siły intelektualne pozwolą to dostrzec. Każde słowo, każde określenie heglowskie niczym lustro odbija i wchłania w siebie wszystkie inne, a wraz z nimi całą rzeczywistość. Monadyczność, czy, jakbyśmy dziś powiedzieli, hipertekstualność dzieła Hegla, jest jakimś dokonaniem absolutnym, poza którym i ponad które niczego rozsądnie nie powinniśmy się już spodziewać. Nawet jeśli coś dałoby się poprawić, to jest to już bez znaczenia. Obdarowano nas bogactwem i perfekcją, która i tak nas przerasta i która powinna nam starczyć za całą filozofię. Pozostaje nam rola kapłanów heglowskiej świątyni ducha albo... błoga ignorancja i śmieszne dłubanie w pojęciach, niepotrzebne już, niewczesne, lecz na naszą miarę skrojone.

Choć geniusz Hegla zamyka nam usta i nas onieśmiela, to jednak miłość własna nie pozwala nam oddać się mu w całkowitą niewolę. Byłoby to zresztą zaprzeczenie postawy filozoficznej. Usłużna sofistyka hermeneutyczna podpowiada nam wprawdzie, że nowe czasy przynoszą nowe wyzwania: filozoficzną prawdę trzeba rekonstruować i wypowiadać wciąż od nowa, w stosownym dla tych nowych czasów języku. Tylko że to nieprawda. Nie widać powodu, by tłumaczyć Hegla „z niemieckiego na nasze”, a jeśli się to robi, to po prostu dlatego, że prawdziwy Hegel jest dla większości czytelników po prostu zbyt trudny.

Chciałbym uniknąć sprawiania wrażenia, że jestem wyznawcą heglowskiego kultu. Wierzę wprawdzie, że nic doskonalszego i bardziej uniwersalnego w filozofii ani przed Heglem, ani po Heglu się nie pojawiło (i nie ma takiej potrzeby, bo i tego, co mamy, nie umiemy solidnie wykorzystać dla swego zbudowania), ale pozostaję wobec tego faktu w pewien sposób obojętny. Tak samo, jak jesteśmy, a przynajmniej staramy się być obojętni wobec faktu, że ktoś ma piękniejszą i lepszą żonę. Sam Hegel daje poniekąd przyzwolenie na taką postawę obstawania przy swoim lub zadowolenia z tego, co się ma. W swej psychologii, jak możemy się przekonać z Encyklopedii nauk filozoficznych (par. 453-458, w wydaniu z 1830 r.), w osobliwy, właściwie dość nietypowy dla siebie sposób afirmuje osobiste, wręcz egoistyczne źródło teoretyczności, którym jest oparta na wyobraźni i „fantazji znakotwórczej” inteligencja człowieka. Z „nieświadomego szybu inteligencji”, dzięki pracy wyobraźni i fonetycznej ekspresji rodzi się jednostkowa osobowość. Kto artykułuje słowo, zamykając wyobrażenie w dźwiękowej „piramidzie znaku”, ten tworzy samego siebie i daje początek społeczności porozumiewających się inteligencji. Nie jest to może jakaś brawurowo nowatorska ontologia języka, ale – w kontekście całokształtu systemu – bardzo znaczące podkreślenie osobowego zakorzenienia wszelkiej artykulacji, a tym samym wszelkich dokonań teoretyka. Trybunałem prawdy, choćby najdostojniejszej, w końcu okazuje się duch przeciskający się przez wąskie gardło (a raczej wąski szyb) prywatnej, jednostkowej osobowości, wydającej z siebie głos.

Wychodzi więc na to, że wydany głos młodej uczonej, jakoś rozbrajająco „asertywnie” i naiwnie brzmiący w uszach filozofa, był całkiem na miejscu. Śmiałem się w duchu na to dictum: „Hegla też czytam”, lecz być może to brak skrupułów u młodej osoby jest zdrowy, a mój dobroduszny śmiech skrywał jeno nierozwiązany kompleks i poczucie klęski filozofa, który nie może mierzyć się z wielkim poprzednikiem. Jej by to nawet nie przyszło do głowy, więc kompleksy i klęski, razem z nabożeństwem dla Hegla są jej oszczędzone – inaczej niż mnie. Hegla trzeba by więc „czytać normalnie” – skoro wszystko w filozofii wychodzi i powraca do jednostkowej wyobraźni i inteligencji. Przyznam, że gdy usłyszałem tytułowe słowa, przyszło mi to do głowy po raz pierwszy. Z pewnością bowiem, specjaliści znający się na Heglu są jak najdalsi od naturalności żywej inteligencji i „bezkompleksowości” w swym obcowaniu z Heglem, teksty zaś poświęcone Heglowi, gdy wolne od wiadomych skrupułów, okazują się z reguły po prostu niemądre i aroganckie. Z drugiej strony, ignorancja bywa lepsza i świeższa od uczonej „interpretacji” i egzegezy. Komu bowiem chodzi o prawdę o Heglu, temu bardziej zależy na „prawdzie Hegla” niż na prawdzie. Nasza hermeneutyczna umysłowość zda się cokolwiek zakłamana, a przynajmniej do zakłamania skłonna. Ani jest skromna, ani szczera. Ale to już inna historia.

Mój śmiech nad zdaniem „Hegla też czytam” okazał się więc dla mnie oczyszczający. Zderzenie z profanem wyzwoliło mnie z chorego i zafałszowanego stosunku do mego mistrza. Teraz zaś ja staję jak profan przez gronem znawców Hegla, prawdopodobnie przecież znacznie głębiej niż ja uwikłanym w psychologię epigonii. Proszę, byście doświadczyli niestosowności mojej wypowiedzi i zechcieli to własne odczucie przemyśleć w kontekście Heglowskiego rozumienia powołania filozofa. Mamy tu bowiem do czynienia z przypadkiem dość poważnym. Oto skoro Hegel pisał swe dzieła nie tylko dla przyszłych znawców Hegla, lecz do filozofów po prostu, to ocena jego dokonań musi brać pod uwagę recepcję niekompetentną, rezultat, jaki jego dzieła przyniosły kondycji intelektualnej filozofa postronnego. Z pewnością nie byłoby po heglowsku ani nie byłoby mądrze dzielić świata na znawców Hegla i ignorantów. Ale czy wykształciliście jakieś środki, by porozumiewać się z innymi na temat Hegla inaczej niż w drodze wymiany sądów eksperckich i towarzyszących im cytatów, bądź po prostu wygłaszając wykład dla postronnych? Jeśli nie, to Hegel poniósł klęskę.

Macie więc przed sobą statystycznego adresata wysiłków Hegla, podczas gdy sami nimi nie jesteście. Wspomniałem o demokratycznej, psychologicznej nucie w jego teorii. Powołując się na to, na Heglowską aprecjację indywidualnej inteligencji, a także na społeczne uprawnienia członka wspólnoty ludzi pióra, pytam: co mam zrobić z faktem, że przeczytałem kilka tysięcy stron dzieł Hegla, co mam zrobić z tym wszystkim, czego się od Hegla nauczyłem?

Cokolwiek od Państwa usłyszę, musi to być jakaś propozycja uzasadnienia zdrady, a co najmniej porzucenia Hegla. Muszę przecież znaleźć – i tego od Panstwa oczekuję – usprawiedliwienie dla faktu, że „Hegla już nie czytam”. Przeczytałem i teraz czytam co innego, korzystając z bezspornie przysługującego mi prawa do niezostawania heglistą ani specjalistą od Hegla. W każdym przypadku wszelako racjonalny powód do oderwania się od lektury dzieł Hegla musi być pewną formą krytyki. Czekając na rady Państwa, powrócę więc tymczasem do tego, co o krytyce filozoficznej i warunkach jej prawomocności mówi sam Hegel w inkryminowanym tekście. W końcu wciąż jest dla mnie autorytetem.

„Filozofia jest tylko jedna i jedna być może”, bo jeden jest rozum. „Sprawą krytyki jest wyraźnie określić sposób i stopień, w jakim swobodnie i jawnie występuje [idea filozofii], oraz zakres, w jakim została przetworzona w naukowy system filozofii”. Jeśli można zaakceptować cokolwiek poza systematyczną budową nauki filozoficznej, to będzie to filozofująca literatura jako wyraz „pięknej duszy”. Zdecydowanie zaś nie ma miejsca pod słońcem dla schematycznego, upraszczającego i abstrakcyjnego myślenia, które chciałoby podciągnąć pospolity rozsądek pod godność filozofii (jak wiemy, Hegel miał obsesję na tym punkcie). Wprawdzie filozofia może być tylko jedna i poważna krytyka musi to uznawać i zakładać, to jednak jest w uprawianiu filozofii jakieś miejsce dla indywidualności, której wszelako nie wolno mylić z subiektywnością i związaną z nią ograniczonością. Jednakże nawet w niedojrzałej filozofii, jeśli tylko jest poważna w swych zamiarach, należy tropić „przebłyski ducha”; gorzej, gdy pragnienie wyrażenia własnej osobowości przeważa nad rzeczywistą wolą prawdy. Lenistwo i próżność szukają sobie wykrętów, by zamiast systematycznej budowy nauki filozoficznej formułować jedynie przypadkowe określenia czy „poglądy”, w których znajduje się upodobanie. Wtedy nie ma litości – taka postawa zasługuje na otwartą pogardę.

W Niemczech, narzeka Hegel, każdy chce mieć swój własny system, na miarę własnej indywidualności. Żałosna jest taka subiektywna oryginalność miernot; równa jest bowiem partykularności punktu widzenia. Oryginalność właściwa jest bowiem przywilejem geniuszu. Można zresztą łatwo pod geniusz się podszyć, ogłaszając jakąś swoją ulubioną zasadę jedyną i absolutną. Jeszcze bardziej przewrotnym sposobem na udawanie prawdziwej filozofii jest dawanie rzekomo filozoficznego uzasadnienia odrzuceniu filozofii przez niefilozofię, do której zalicza się jednocześnie nauki doświadczalne (mamy tu jedną z tych pięknych tyrad Hegla przeciwko Kantowi). Filozofia nazywające samą siebie krytyczną jest, jak wynika ze słów Hegla, parodią krytyki, afirmacją skończoności pod pretekstem rzekomej niewykonalności zadania filozofii jako zadania teoretycznego.

I dalej też nic, tylko krytyka. Niepokojąca, bo właściwie nie oszczędzająca nikogo przed Heglem. Nie odmówię sobie wszakże zacytowania cierpkiej, a jakże aktualnej uwagi na temat spospolitowania filozofii w warunkach powszechnego oświecenia i demokracji: „w naszych czasach wolność i równość, gdy wykształciła się tak duża publiczność, która nie chce słyszeć, że coś mogłoby być dla niej niedostępne, lecz uważa się za dość dobrą do wszystkiego lub uważa wszystko za dość dobre dla siebie, to, co najpiękniejsze i najlepsze, nie mogło uniknąć tego losu, że pospolitość niezdolna wznieść się do tego, co widzi nad sobą, tak długo to przetrawia, aż stanie się na tyle pospolite, że może to sobie przywłaszczyć, a banalizowanie zdobyło sobie pozycję uznanej i pożytecznej pracy”.

Choć filozofia uczestniczy często w chaotycznym zgiełku nowoczesności, to przecież ma swój udział również w przezwyciężaniu drążącego kulturę „północnego zachodu” dualizmu. Walka rozumu z rozsądkiem toczy się na obszarze samych dziejów filozofii, jakkolwiek pospolity rozsądek jest z natury czymś wrogim i wstrętnym dla filozoficznego ducha. Złośliwość i sarkazm Hegla pod koniec eseju osiągają swe apogeum. Wreszcie, w ostatnich słowach, górę bierze gorycz: zwykle krytyka w filozofii przybiera postać polemiki, a ta jako zaangażowanie rozumu przypadkowe, wzajemnie od siebie uzależniające obie strony sporu, jest „niczym dla prawdziwej filozofii”.

Ostatecznie wychodzi więc na to, że krytyka filozoficzna to krytyka tego, co w filozofii jest pozorem filozofii oraz tego, co jeszcze nie jest w niej pełną samowiedzą, wyrażoną w systemie. Należałoby ją bodaj załatwić na marginesie wykładów z dziejów filozofii, odpowiednio intensyfikując w rozdziałach poświęconych bezpośrednim poprzednikom i kolegom Hegla. Jako że nie ma potrzeby dwa razy powtarzać, na tym dzieło krytyczne filozofii mogłoby się zakończyć. Prowadzenie polemik jest dla prawdziwej filozofii poniżające, systemu rozumu zaś z natury rzeczy krytyka nie dotyczy – ma on dość własnej samowiedzy, która przecież jest jego wewnętrzną istotą. Poza jednorazowym aktem samooczyszczenia i radykalnego oddzielenia filozofii od niefilozofii, na krytykę nie ma już właściwie miejsca.

Liczyłem na więcej. Sądziłem, że dowiem się, jak być „filozofem maluczkim”, nie przestając być duchem wolnym. Zamiast tego Hegel powiada mi, że indywidualność, owszem, wchodzi w grę, ale pod warunkiem geniuszu. Na czym polega owo indywidualne piętno, jakie geniusz ma prawo wycisnąć w materii Pojęcia, to jednak pozostaje zagadką. Demokratyzm Hegla również staje pod znakiem zapytania. Psychologiczną partykularność (osobowość) z ogólnością prawdy pogodzić może tylko filozof genialny, w którym (właśnie dlatego) wypełniają się dzieje filozofii. A może chodzi tu tylko o styl, o jakiś sztafaż i osobliwość języka, albo barwną biografię w tle filozoficznego dzieła? Nie, bo nie są to względy filozoficzne. „Uniwersalnie ważna partykularność w filozofowaniu”, jak trzeba by to nazwać w duchu Hegla, nie jest, o ile mi wiadomo, zagadnieniem rozwiązanym przez sławnego teoretyka „szczegółowości”.

Na pytanie, co ma do roboty ludzkość i duch dziejów po utrwaleniu stosunków nowoczesnych, odpowiedź brzmi: rozkoszować się sobą i spokojnie trwać w swym bogactwie (plus walka z zagrożeniami ze strony sił reakcji, ma się rozumieć). Hegel nie dał mi jednak odpowiedzi na pytanie, jak być filozofem nie popadając w spokojne rozkoszowanie się Heglem, czyli wieczyste uprawniane heglologii. Wygląda bowiem na to, że warunkiem uzyskania zwolnienia od takiego niewolniczego losu jest geniusz. Trzeba by być geniuszem, by móc ze świadomością tego, o czym się mówi, powiedzieć „Hegla też czytam”. Jak przypuszczam, autorka tej niesłychanej deklaracji odrzekłaby na to: „jak pan koniecznie chce, to mogę być dla pana geniuszem”. Frustraci zawsze przegrywają moralnie z duchami zdrowymi. Nawet jeśli są rzeczywiście genialni. Taki los spotkał Hegla, którego od dwustu z górą lat też czytamy, wybaczając mu łaskawie partykularyzm jego roznamiętnienia.

jot@ka