Jan Hartman
j.hartman@iphils.uj.edu.pl
Principia, 31-044 Kraków, ul. Grodzka 52
 
    back
   
Teksty,Texts,Texte  
  home

Jan Hartman

„Sprawiedliwość społeczna” czyli pogoda dla ubogich

Pojęcie sprawiedliwości społecznej jest znamienne dla języka lewicy, gdzie oznacza stosunki, w których jedne grupy społeczne nie dominują ekonomicznie nad innymi. Chodzi zwłaszcza o eliminację nędzy i wyzysku. Co do tego, że należy z nimi walczyć, nie toczymy dziś sporów. Już w średniowieczu władcy poczuwali się do częściowej odpowiedzialności za dobrobyt materialny obywateli, a przynajmniej za ich biologiczne przetrwanie. Magazynowali żywność na wypadek głodu, wspierali szpitale i przytułki. Doktryna etyczna Kościoła nakazywała to wyraźnie. Jednak w XIX i XX w. zobowiązania materialne państwa bardzo się poszerzyły, a począwszy od lat 20. XX w. zaczęły przekraczać granicę „zabezpieczenia biologicznego”, przybierając formę gwarancji „zabezpieczenia socjalnego”. Nie chodziło już tylko o litość nad nędzarzami, lecz właśnie o budowę sprawiedliwego ładu i postęp w stronę powszechnej zasobności społeczeństwa. Uważano, że sam ideał demokratyczny, choć w pierwszym rzędzie odnosi się do samorządności społecznej, implikuje ustrój społeczno-gospodarczy, w którym państwo powinno dbać o wszystkich, w imieniu których i nad którymi sprawuje rządy. Państwa socjalistyczne, takie jak np. Austria, tworzyły więc „programy socjalne”, obejmujące dotowane przez rząd budownictwo, szkolnictwo, służbę zdrowia. Z czasem programy socjalne pojawiły się nawet w państwach od socjalizmu dalekich, jak USA czy Wielka Brytania.

O ile jednak dawniej pomoc socjalną państwa dla ubogich obywateli rozumiano właśnie jako pomoc, później zaczęto ją pojmować inaczej – albo jako moralnie obowiązkową „solidarność społeczną”, albo wręcz jako egzekwowanie przez ubogich swych uprawnień względem zamożnych. Te lewicowe motywy wzmacniała jeszcze inna idea, a mianowicie idea „sprawiedliwości dziejowej”, wedle której krzywdy historyczne klas uciskanych powinny być obecnie wyrównane, a nawet zrekompensowane pewnymi przywilejami. W istocie, największymi beneficjentami programów socjalnych byli rolnicy, potomkowie wyzyskiwanych przez stulecia chłopów.

Szczególna pozycja chłopów w doktrynie sprawiedliwości społecznej wiąże się z tym, że w kwestii chłopskiej właśnie mogli podać sobie ręce działacze ateizującej lewicy oraz religijnej prawicy. Ta druga bowiem odwoływała się do doktryn narodowych i historiozoficznych – wywodzących się ze średniowiecza, ale bardzo spopularyzowanych przez romantyzm – przyznających chłopom szczególny status „narodotwórczy”. Nie bez znaczenia był też fakt, że duchowieństwo chrześcijańskie w dużej mierze bywało chłopskiego właśnie pochodzenia.

Sojusz lewicy z prawicą w tzw. kwestiach społecznych i socjalnych jest czymś zupełnie naturalnym. Socjalizm przejął bowiem z doktryn chrześcijańskich najważniejszą ideę uzasadniającą wysokie opodatkowanie i daleko posunięte zobowiązania „redystrybucyjne” państwa. Chodzi o koncepcję własności, wywodzącą się jeszcze od Arystotelesa. W myśl nauczania katolickiego własność prywatna, nawet znaczna, jest usprawiedliwiona wtedy, gdy przynosi pożytek społeczności i w jakiś sposób przyczynia się do dobra wspólnego. Posiadanie rzeczy i pieniędzy nie jest więc absolutne i nie zawsze jest moralnie godziwe. Jest niegodziwe, gdy bogactwo niczemu nie służy lub służy zbytkom oraz wtedy, rzecz jasna, gdy pochodzi z niegodziwego źródła. Takim źródłem może być wyzysk, ale także spekulacje finansowe i tzw. lichwa. Skoro tak, to w pewnych okolicznościach usprawiedliwione jest odbieranie ludziom ich własności i przekazywanie tak uzyskanych środków potrzebującym.

Jest wreszcie jeszcze jedno istotne wsparcie ideologiczne dla programów, lewicowych bądź prawicowych, odwołujących się do „sprawiedliwości społecznej” lub „solidarności społecznej”, jak chętniej wyraża się ostatnio prawica. Polega ono na argumencie, że władza ma moralne prawo wywierać daleko idący wpływ na życie obywateli w rozmaitych dziedzinach, jeśli tylko służy to ich dobru. Wpływ ten może sięgać nawet kwestii wychowawczych i obyczajowych. Stanowisko takie nazywa się etatyzmem. Liberała za to najłatwiej rozpoznać po tym właśnie, że oburza się na daleko posunięte pretensje rządu do wywierania wpływu na obywateli, zwłaszcza jeśli miałoby to oznaczać odbieranie mu znacznej części jego własności, celem realizacji jakiegoś programu wyborczego.

Polska zrobiła już jeden ważny krok w stronę tego, co liberałowie nazywają „ustrojem wolności” lub „stosunkami liberalnymi”. Ten krok to zaprowadzenie ustroju demokratycznego. Nie uczyniono jednak kolejnych, a nawet można mówić o regresie w tej dziedzinie. Tak czy inaczej mamy przed sobą dwa kolejne kroki do zrobienia, jeśli Polska ma się stać krajem wolnych ludzi, w którym nic w stosunkach obywatela z państwem, żadne korzyści ani niedogodności nie zależą od wyznania, pochodzenia czy orientacji seksualnej tegoż obywatela, jego własność zaś jest szanowana. Drugi niezbędny krok to zagwarantowanie bezstronności wyznaniowo-światopoglądowej państwa (a więc np. wyrzeczenie się retoryki religijnej). Trzeci to przestrzeganie zasady, że państwo, szanując własność obywatela, dokłada wszelkich starań, by minimalizować przymus podatkowy, a w związku z tym ogranicza swe aspiracje redystrybucyjne.

Jestem przekonany, że sprawiedliwość życia społecznego i państwa na tym właśnie polega, że szanowana jest wolność i własność wszystkich grup społecznych. Oczywiście, jeśli nie mamy co jeść i czym się okryć, trudno korzystać z wolności. Bez wątpienia więc, jakieś „programy społeczne” muszą być realizowane. Tyle że z umiarem i z zachowaniem szacunku dla własności tych, którzy będą je finansować, płacąc państwu daniny publiczne.

Jeśli brutalny kapitalizm nazwiemy „pogodą dla bogaczy”, ustrój państwa opiekuńczego nazwać możemy „pogodą dla ubogich”. Biedni mogą w nim liczyć na to, że nie tylko dzięki ich własnej pracy i staraniom, ale również dzięki pomocy zamożniejszych, oddających znaczną część swych dochodów państwu, ich sytuacja materialna będzie się poprawiać. W powszechnym odczuciu jest to sprawiedliwe. Jest sprawiedliwe jednak dopóty, dopóki korzystanie z programów „socjalnych” czy „rozwojowych” uzależnione będzie od statusu materialnego ich adresatów. Tymczasem w Polsce pokutuje wciąż PRL-owska praktyka sprawiedliwości społecznej jako „sprawiedliwości historycznej”, polegająca na obdarowywaniu ogromnymi przywilejami warstwy najbardziej w toku dziejów pokrzywdzonej, czyli chłopów. Coroczne dotacje, jakie z budżetu otrzymują w Polsce rolnicy, to kilkanaście miliardów zł. Tymczasem właśnie ta grupa społeczna zwolniona jest od płacenia podatku dochodowego, i to bez względu na wysokość dochodów. W naszym niezamożnym kraju najbiedniejsi nawet robotnicy oddawać muszą państwu część swych dochodów, a z kolei część ich podatków przeznaczona jest na dofinansowanie działalności najbogatszych nawet rolników, którzy zarazem od podatku dochodowego są zwolnieni.

Nie sądzę, by ktokolwiek spierał się z intuicją, że nie jest sprawiedliwe w żadnym sensie, a więc nie jest sprawiedliwe również w sensie „sprawiedliwości społecznej” to, aby biedniejsi finansowali zamożniejszych, a ci zamożniejsi w dodatku nie płacili podatków. Sądzę za to, że taki stan rzeczy jest spośród wszystkich niesprawiedliwości społecznych w naszym kraju najbardziej nieznośny. Ku memu zaskoczeniu podobnemu przekonaniu dał ostatnio wyraz również minister finansów, zapowiadając przygotowanie programu opodatkowania rolników podatkiem dochodowym. Cóż, niechętnie chwalę tę władzę, ale w tym przypadku – muszę. I trzymam za słowo.

jot@ka