| Jan Hartman Metafilozofia jako filozofioznawstwo [Wykład wygłoszony 5 XII 2007 r. w Złotym Potoku, podczas 
Kolokwiów filozoficznych, organizowanych przez Akademię im. Jana Długosza w 
Częstochowie; spisane dzięki uprzejmej inicjatywie prof. Andrzeja Zalewskiego.] Drodzy Państwo! Zdaję sobie sprawę z osobliwego, 
eksperymentalnego charakteru tych kolokwiów. Ich zamysłem było, by filozofowie 
prezentowali siebie i nawzajem lepiej się poznawali. Niemniej jednak mówienie o 
sobie i o swojej pracy filozoficznej, nazywanej może niezbyt zgrabnie 
samodzielną czy autorską, to sytuacja nieco krępująca. Ja oczywiście postaram 
się w jakimś stopniu wywiązać z tego zadania. Nie mógłbym jednak w jednym 
wykładzie zawrzeć swego dość rozbudowanego projektu czy programu filozoficznego. 
Napisałem w końcu kilka książek, którym można wiele zarzucić, ale nie można 
twierdzić, że są wtórne, czy też że składają się z referatów cudzych poglądów.
 Powiem tu więc trochę o tym, co w filozofii robię, ale poza 
tym chciałem wpasować się w ten, nie do końca może zwycięski nastrój mówienia o 
filozofii. Z podkreśleniem owego „o”, ponieważ dostrzegam tu pewne zastępcze, 
nihilistyczne zapośredniczenie, które chciałbym dokładniej rozpoznać. Będę więc 
mówił trochę z przegranej perspektywy „mówiącego o filozofii”, którą śmiało i 
bez zbędnego krygowania się i zażenowania nazywam najprostszym, najbardziej 
narzucającym się słowem „metafilozofia”. Zacznę od tego, że odniosę się do 
rzekomej niepoprawności czy naiwności tego określenia. Ale mam też jeszcze inny zamiar. Będąc tutaj, czuję się w 
pewnej mierze przywołany, zagadnięty przez wybitnego filozofa, profesora 
Andrzeja Zalewskiego i chciałbym, żeby to, co mówię, było jakoś komplementarne i 
w jakiś sposób zaczepiało czy nawiązywało do filozofii Andrzeja Zalewskiego. Te 
kilka wątków chciałbym połączyć w jedno, stąd wykład ten może miejscami sprawiać 
wrażenie niespójności. Zacznę może od takiej dosyć partykularnej w gruncie rzeczy 
zaczepki w stosunku do tego, co przedstawił profesor Zalewski w materiałach 
konferencyjnych. Dostaliśmy jeden krótki jego tekst i kartkę z tezami. Ja oprócz 
tego miałem przyjemność przeczytać obie jego książki filozoficzne. W punkcie 
trzecim Pan profesor Zalewski pisze tak: „W zakresie dotyczącym filozofii, 
refleksografia nie jest metafilozofią, metafilozofia bowiem stanowi przybudówkę 
filozofii i nie narusza zasadniczego jej uzusu, tymczasem refleksografia zakłada 
problematyzację samego podejścia filozoficznego”. Chcę zwrócić uwagę na pewną 
pozorną nie-naiwność, naiwność drugiego rzędu tego sformułowania.  Od kiedy pogodziłem się z tym, by używać najprostszego słowa 
„metafilozofia” na wszelkie mówienie o filozofii, spotykam się z zarzutem, że 
każda filozofia jest metafilozofią, bo przecież z zasady jest zawsze pewną 
samowiedzą, samoświadomym, samougruntowującym się myśleniem. „Metafilozofia” 
miałaby być zwrotem redundantnym, na dodatek naiwnym, bo sugerującym możliwość 
jakiegoś ekstra-filozoficznego stanowiska, z którego będzie można snuć jakiś 
podejrzanie uprzywilejowany dyskurs, który pozostawi przestrzeń teorii 
nienaruszoną, tak jak przyrodnik pozostawia nienaruszoną przyrodę, którą się 
zajmuje.  Otóż, jakiekolwiek przyjmujemy stanowisko refleksyjne, zawsze 
jesteśmy w obrębie pewnej lokalności intuicji teoretycznej, pewnych lokalności 
pojęciowych, które (gdy uświadomimy sobie, że złudne są ich uniwersalistyczne 
pretensje) uwierają, ale uwierają tylko do pewnego momentu. Mianowicie do 
takiego momentu w postępie rozwoju intelektualnego, w którym okazuje się, że 
potrafimy się z tych lokalności i ograniczeń łatwo wywinąć i przejść w inne. Tą 
płynnością i elastycznością myślenia rekompensujemy sobie wewnętrzną naturę 
każdej określoności, która - jako określoność właśnie - jest ograniczająca. Taka 
jest właśnie aspiracja filozofii-metafilozofii, jaką uprawiam – aspiracja do 
policentrycznej i polilateralnej refleksyjności, do inteligentnej 
synoptyczności. Bez kompleksów używam więc słowa „metafilozofia”. Zdaję sobie 
sprawę z jego obciążeń, ale również zdaję sobie sprawę z tego, że każda inna 
intuicja, każda forma świadomości, na przykład jakiegoś modyfikującego drążenia 
filozoficznej samowiedzy, jakiegoś paralelnego przebiegania dekonstrukcyjnym 
dyskursem substancji teoretycznej, również jest ograniczona, obarczona 
określonością. Zwracam na to uwagę dlatego, że profesor Zalewski bardzo się 
stara, żeby nie przyjmować zbanalizowanych, zbyt łatwych postaw refleksyjnych. 
Stara się być tam, gdzie samowiedza się wymyka. Chce zatrzymywać się w pół 
słowa, w prześwicie między słowem teoretyka, językiem i jego zawsze nazbyt 
spontanicznym i nazbyt nierefleksyjnym użyciem a rzeczą samą, która jest 
myślana. To bardzo fenomenologiczny gest. Widać jednak, że mimo najlepszych 
intencji w polemice można wpaść w drugą naiwność. Większość zwrotów brzmiących 
naiwnie w filozofii to są zwroty służące pokonaniu jakiegoś zbanalizowanego, bo 
zuniwersalizowanego trybu dialektycznego. Dialektyka ma to do siebie, że 
prowadzi nas „zygzakiem” kolejnych kroków negacji. Zwykle dyskurs potoczny, ale 
też dyskurs filozoficzny, zatrzymuje się na którymś kroku. Pierwsza pokusa jest 
taka, żeby pójść krok dalej, gdzie pojawia jakiś nowy, uwodzicielski moment 
negacji. Niedobrze, gdy z powodu tego uroku negacji stracimy z oczu jakiś ważny 
gest pozytywny, negujący tęże negację. To tytułem takiego wstępnego przykładu, pokazującego, w jaki 
sposób filozofuję, w jaki sposób wdaję się w polemiki. Jestem obojętny wobec 
naiwności, którą łatwo można odkryć w przedrostku „meta”. Ta naiwność jest czymś 
obojętnym, niegroźnym dla kogoś, kto łatwo się z nią rozprawia i łatwo idzie 
dalej. Mam dość długie doświadczenie, gdy idzie o poszukiwanie panoptycznego, a 
właściwe synoptycznego punktu (punktów) widzenia i znam obsesję ostatecznego 
samougruntowania, uprawiania filozofii jako ekspresji natężonej refleksyjności w 
samowiedzy. Jestem dosyć impregnowany na ten uwodzicielski urok refleksyjnego 
panowania. Tym samym mogę sobie na tego rodzaju gesty czasem pozwolić. Jeśli 
więc przejawiam tu czy tam aspirację do refleksyjnego panowania nad totalnością 
sensu, a tym samym pewną naiwną, niedojrzałą aspirację do uwolnienia się od 
zależności, w którą popadamy mówiąc czy popadamy będąc świadomi, a więc 
usytuowani w polu teoretycznym czy polu sensu, polu mowy, to robię tak z pełną 
świadomością, że mogę łatwo przerzucić się bez poczucia straty i przegranej w 
jakiś lokalizm, żeby nie powiedzieć przygodność, jakichś linii dyskursu. I to 
doświadczenie wyzwolenia spośród tych rozmaitych koszmarów, takich bardzo 
osobistych koszmarów filozofującego ja, które poszukuje autonomii także 
refleksyjnej władzy, które w próżności swej pragnie uratować swą biograficzną, 
czy wręcz empiryczną substancjalność, a jednocześnie wcielić w siebie jaźń 
transcendentalną, bądź jakąś instancję absolutną, daje mi pewnego rodzaju 
wolność intelektualną. Ta swego rodzaju sprawność czy giętkość, którą sobie w 
szczególny sposób cenię, jest podstawą mego filozofowania. Staram się to 
doświadczenie giętkości i wyzwolenia przekazywać innym. Myślę, że udało mi się wyjść poza zaklęty krąg kultury 
humanistycznej zdominowanej przez refleksyjność hermeneutyczną. Kultura ta 
ukształtowała się w XIX wieku w Niemczech, w obszarze Geisteswissenschaften, 
w obszarze epistemologii nauk humanistycznych, które ostatecznie za swą 
samowiedzę przyjęły doktrynę hermeneutyczną. Rzeczywiście, nerw polemiczny mego 
filozofowania jest przede wszystkim skierowany przeciwko temu. Nasz ból, 
dyskomfort i bezradność wobec własnej wtórności, szamotanie się pośród 
nijakości, jałowości, a także upokorzenie nieustannym rzucaniem na kolana przed 
rozmaitymi bardziej czy mniej zasługującymi na to wielkościami i symbolami, na 
czele z tak zwanymi klasykami filozofii, to wszystko jest pewną nihilistyczną, 
modernistyczną chorobą. Czymś bardzo swoistym dla konkretnej epoki, chorobą, 
którą - jak twierdzę - już przechorowałem i chciałbym tego nauczyć również 
innych.  To, że spotykamy się pod wezwaniem do zdobywania się na 
samodzielność, a raczej do diagnozowania niesamodzielności, to też jest przykład 
bezradności, ale przecież również pewnego rodzaju buntu wobec tej bezradności w 
sytuacji schyłku owej kultury nihilistycznej, literackiej, hermeneutycznej. 
Śmiem twierdzić, że kultura hermeneutyczna, która narzuca nam role służebne 
wobec autorów wielkich, nieobecnych, nieżyjących, obcych, obcojęzycznych, 
klasycznych, ta kultura służby jest następstwem biurokratycznego kształtu życia 
akademickiego, w którym znalazła dla siebie niszę, sposób przetrwania profesura 
filozoficzna. To jest następstwem pewnego upokarzającego modus vivendi 
właściwego dla ludzi wykształconych w autorytarnie rządzonych wczesnonowożytnych, 
dla nas dziś już anachronicznych państwach, zwłaszcza w państwie pruskim. W tej 
służalczości jest coś biurokratycznego, coś w rodzaju ambiwalentnej pychy i 
pokory biurokraty, który tyleż płaszczy się przed swoimi pryncypałami, co znęca 
nad sowimi podwładnymi. W dumie z warsztatowych, metodologicznych, akademickich 
standardów, które ma realizować praca pisarska i mowa profesorska, kryje się 
pycha i kompleksy, poczucie małości rekompensowane rzekomym dostojeństwem 
profesjonalizmu akademickiego. Odrzucam to wszystko od początku do końca. Odrzucam dworskie, 
biurokratyczne przemieszanie oportunizmu i pychy, zadufanie w sobie kogoś, kto 
im bardziej jest służebny i wtórny, tym bardziej czuje się dowartościowany, 
ważny jako strażnik rzeczy wielkich. To wszystko wydaje mi się moralnie 
paskudne.  Oczywiście ja sam wyrosłem w tej kulturze, w jej 
nihilistycznej retoryce, ośmieszonej już dawno, choćby przez Nietzschego, 
retoryce sięgającej jeszcze do zasobów scholastyki, a już z pewnością do 
retoryki XVII-wiecznej, barokowej. Wspomnę jeden bon mot z XVII wieku: 
„Jesteśmy karłami na barkach olbrzymów”. Jaka to obsceniczna, głupia, 
samoponiżająca metafora. Jesteśmy zmęczeni, znużeni, poniżeni tymi 
wszechogarniającymi, atakującymi nas ze wszystkich stron i szantażującymi 
metaforami, jakimiś „karłami”, „prawdami na horyzontach”, „przypisami do 
Platona”, tymi wszystkimi wezwaniami do „pokory”, tym jakimś bolesnym 
krygowaniem się na nie-filozofa, który jest jedynie historykiem filozofii, 
świadkiem, czy czym tam jeszcze. Takie metafory, rozmaite typy ascezy pysznego 
samoponiżania, ekspiacji podszytej pychą można by długo mnożyć. Szkoda na to 
czasu.  Mam nadzieję, że wszyscy w lot chwytają, o co mi chodzi, 
przeciwko czemu jestem zbuntowany. Jestem zbuntowany, bo już samo nazwanie tych 
kolokwiów, tak jak zostały nazwane, świadczy o tym, że bunt istnieje. Ale ja już 
przestałem, już nie muszę się buntować, mam to za sobą i chcę mówić z tej 
pozycji – z pozycji kogoś, kto się uratował. Myślę, że od tych hermeneutycznych, 
niezbyt mądrych i nie bardzo teoretycznych metafor horyzontów, spiral, 
dialektycznych nawrotów, kręgów, kół hermeneutycznych, od tej zgranej metaforyki 
upodlonej filozofii, znacznie ciekawsze są strategie dyskursywne, heurystyczne, 
które wymyśliła najnowsza filozofia, aby się wyzwolić z tego nastroju i z tej 
opresji. Chcę wskazać profesora Zalewskiego jako jednego z tych, którzy żyją 
potrzebą wyzwolenia się z tej historycznie partykularnej sytuacji 
modernistycznego upodlenia myślącego człowieka. Profesor Zalewski jest filozofem 
po prostu postmodernistycznym, zbuntowanym wobec tej kultury akademickiej, która 
zawierzyła bez reszty, że może swoją godność polecić i oprzeć na zaadaptowaniu 
metody historycznej albo metody filologicznej, by bronić się przed zarzutami 
niestosowności czy nieakademickości.  Jakie to są owe toposy czy sposoby, którymi myśl ad hoc 
stara się odwrócić, zbuntować przeciw tym obmierzłym, szantażującym figurom 
retorycznym, w które obfituje hermeneutyka i dla których teoretyczną podstawą 
jest najbardziej zjadliwy projekt modernistyczny - fenomenologia, obiecująca, że 
podporządkowanie jest czymś absolutnie źródłowym, apodyktycznym, a wobec tego 
nie naruszającym autonomii podporządkowującego się, który to przecież własnej 
naoczności ostatecznie się poddaje? Wymienię kilka takich postmodernistycznych 
toposów. Na przykład coś, co można nazwać „gonieniem króliczka”, a więc 
epatowanie siebie i czytelnika nieobecnością sensu - w ogóle filozofowanie w 
kategoriach obecności i nieobecności, przyłapywanie znikającego sensu, bycie w 
śladzie po czymś, co właśnie znikło, filozofowanie w szczelinie i prześwicie, 
tam gdzie samooczywistość wypowiedzianego słowa na chwilę została naruszona i 
innym słowem przydybana na ruchu odsunięcia od siebie. Typowy dekonstrukcyjny 
trop, którym - jak sądzę - idzie jednak, mimo wszystko, profesor Zalewski to 
jest oczywiście następstwo i jakieś połowiczne, raczej deklaratywne 
przezwyciężenie modernistycznej dialektyki.  Inny projekt nowoczesnej, postmodernistycznej filozofii to 
wyrwać się z męczącej obsesji poszukiwania ostatecznego uprawomocnienia i 
ostatecznej samowiednej hiper- czy super-refleksyjności. Odbywa się to przez 
krytykę dialektycznego trybu myślenia. Ponieważ każda samowiedna, mocno 
refleksyjna i zabsolutyzowana myśl, tak czy inaczej dyskursywizuje się na sposób 
dialektyczny, ponieważ musi po kolei rozbijać szranki zadanych sobie pojęć, to 
właśnie wszystkie projekty idące na przekór tej dialektycznej inklinacji myśli 
poszukującej władzy nad totalnością pojęcia stały się najbardziej 
charakterystyczne dla owego czasu szamotania się z hermeneutyczną kulturą nauk 
humanistycznych. Można tu wspomnieć projekty Adorno, Sartre’a i najdojrzalszy z 
nich, projekt poststrukturalistyczny.  Bardziej może rozpowszechnioną w humanistyce, mniej 
specyficznie filozoficzną strategią walki z hermeneutycznym stotalizowaniem 
rozumu, który już nie chce panować, lecz chce być świadkiem własnej 
powściągliwości i z własnej pokory czerpać satysfakcję, jest zamiłowanie do 
dyskursu lokalnego, idącego na przestrzał, pod prąd, po skosie w stosunku do 
wielkich, powszechnie znanych i uznawanych, retorycznie usankcjonowanych tropów 
dyskursywnych, tak zwanych wielkich narracji. Tak się dziś uprawia nauki 
historyczne, tak się w ogóle uprawia humanistykę, szukając rzeczy małych, 
lokalnych, marginalnych. To też jest jakaś droga zluzowania, oporu, wyzwalania 
się, emancypacji z tego brutalnego uścisku miękkich, pulchnych, spoconych rąk 
hermeneuty. I w końcu - taką strategią najbardziej uwodzącą, najbardziej 
perswazyjnie skuteczną jest obietnica powtórzonej bezpośredniości. To jest 
obietnica, którą właściwie składa już kultura hermeneutyczna. Po refleksji 
wrócimy do bezpośredniości, która będzie wprawdzie pojęciowo zapośredniczona, 
będzie bezpośredniością człowieka inteligentnego, który się wcześniej 
wyalienował i wyobcował z bezpośredniego doświadczenia świata z powodu swojej 
inteligencji i przez swoje refleksyjne usposobienie. Bezpośredniość w jakiejś 
uszlachetnionej formie będzie mu dana na powrót. Figura „bezpośredniości 
przywróconej” w jakiś sposób powraca, zostaje powtórzona w zmodyfikowanej, 
subtelniejszej formie w takim postmodernistycznym dyskursie nawiązującym do 
fenomenologii, jaki snuje profesor Zalewski. To jest już jednak inna 
bezpośredniość. Nie przywrócona bezpośredniość kontemplacji czy jakiejś 
utrwalonej satysfakcji intelektualnej, lecz bezpośredniość momentalna, 
heraklitejska bezpośredniość, która każe o siebie dbać i do siebie na nowo 
powracać, która jest szczeliną pre-sensu, drugą spontanicznością języka 
teoretycznego. Wracamy do niej w przebłysku świadomości oddającej się już 
bezpośredniości teoretycznego gadulstwa, a więc używaniu języka teoretycznego 
tak, jak gdyby był językiem pewnego „życia teoretycznego”, ale wraz z tym 
właśnie momentem zapośredniczenia, które samo się rozwiązuje. Jednak to nadal jest hermeneutyka, nadal ta sama wiara, że 
powiemy coś świadomie, inteligentnie, ale na końcu tego powiedzenia będziemy 
obecni w treści tego, co mówimy. Profesor Zalewski szuka tej jedni, spójności, 
totalności zachowań intelektualnych i językowych życia codziennego oraz zachowań 
językowych, intelektualnych i refleksyjnych życia teoretycznego. To jest 
prawdopodobnie jego idée fixe. Chciałby filozofować dla tejże 
integralności, totalności, wiedząc, że nie ogarnie jej jakimś szerokokątnym 
spojrzeniem ze stanowiska czystej refleksji, ale wierząc jednocześnie, że może 
je reflektorem prześwietlić, obmieść z prawej do lewej i z lewej do prawej. 
Pragnie takim reflektorem, który skierowany jest na pole swego widzenia, ale 
także na siebie, cały czas odsłaniać szczelinę, w której zjawia się słowo 
filozofa. Tak czy inaczej szuka samowiedzy w bezpośredniości, jest więc 
fenomenologiem. Oryginalność jego polega na tym, że jako postmodernistyczny 
filozof z jakąś taką żarliwością konserwatysty trzyma się i pozostaje lojalny 
wobec programu na wskroś modernistycznego, programu samego Edmunda Husserla. Nie 
waham się nazwać jego dzieła posthusserlianizmem czy świadomym dopełnieniem 
projektu Husserlowskiego. Zaczynał od takiej idei, że można by konstytucję, 
rozważanie konstytucyjne, konstytucyjną genealogię sensu w stylu zaproponowanym 
przez Husserla, posunąć aż do konstytucji samej teoretyczności i ostatecznie aż 
do konstytucji treści fenomenologicznych czy w ogóle doktryny fenomenologicznej. 
Ten projekt jeszcze się rozszerzył, ale już sam tytuł Fenomenologia i 
refleksografia wyraża zawierzenie ideom filozofii modernistycznej. Twierdzę 
więc, że on jednak zawierzył czemuś partykularnemu, a wynika to stąd, że dla 
niego, jak dla każdego człowieka zmęczonego nihilizmem, wtórnością i wewnętrzną 
hipokryzją hermeneutycznej kultury humanistycznej bardzo ważne jest uratowanie 
skóry, uratowanie własnej intelektualnej autonomii, a więc uratowanie „ja” 
filozofującego przed wyobcowaniem. Wyobcowanie to nie tylko znajduje się u 
źródeł kultury hermeneutycznej, ale też jest przez nią, niestety, potwierdzone.
 Otóż, nie można się uratować przed wyobcowaniem, wyobcowując 
się w inny sposób. Nie można szukać pozycji niewyobcowanej. Każda pozycja jest 
wyobcowana. Nie ma takiego projektu czy programu, który pozwoliłby przeciwstawić 
się alienacji filozofującego „ja” w warunkach zbiurokratyzowanej humanistyki 
akademickiej podporządkowanej państwu, metodologii i warsztatowi nauk 
historycznych i filologicznych itd. Nie da się temu upokorzeniu przeciwstawić 
żadnego projektu „wypracowania pozycji”. Nie ma niewyalienowanej, wystudiowanej 
pozycji. Twierdzę jednakowoż, że profesor Zalewski mimo wszystko 
poszukuje miejsca dla filozofującego „ja”, i to rozumianego dosłownie, 
biograficznie, a więc próbuje zrealizować niemożliwy projekt. Próbuje wydobyć 
się na podobieństwo innych postmodernistów z tej upokarzającej kondycji. 
Niestety, tak się nie da. Nie ma doświadczenia drugiej bezpośredniości, nie ma 
życia w prześwicie między sensem i słowem. Nie ma uratowanej skóry 
filozofującego „ja”. Nie ma odzyskanej godności.  Twierdzę, że jedynym sposobem wyjścia z tego błędnego koła 
jest cofnięcie się do miejsca poprzedzającego wejście w nie. Kto raz już poczuje 
się niewolnikiem koła hermeneutycznego, ten, jak chomik, będzie do końca życia w 
nim chodził. Postmodernista będzie w nim biegał szybciej, a hermeneuta bardziej 
statecznie i rytmicznie, zbierając przy tym rozmaite honory i ciesząc się tym, 
co mu zostało, to znaczy retoryczną umiejętnością pięknej mowy. Filozofowie, 
którzy osiągnęli największy sukces w nowych czasach, to po prostu ci z nas, 
którzy pięknie mówią. Na własne życzenie zostaliśmy sprowadzeni do pozycji 
retorów. Co więc ja robię? Proszę Państwa, proszę zauważyć, że jedną z 
najważniejszych figur tej dezawuowanej tu przeze mnie kultury hermeneutycznej 
jest apoteoza historyczności, metody historycznej i apoteoza jakże dwuznacznej i 
jakże wtórnej w swym zamyśle postawy historyka, w tym wypadku historyka 
filozofii. Najwyższą godnością historyka filozofii ma być głoszenie dictum 
„historia filozofii jest filozofią” - historyk filozofii, jeśli jest prawdziwym 
historykiem, jest też filozofem. Chcę zwrócić uwagę, że we współczesnej kulturze 
hermeneutycznej, na terenie filozofii, historyk filozofii jest ostatnim 
ekspertem, strażnikiem sensu i to takim strażnikiem, który sugeruje słowem 
„historia”, że sens jest czymś, co przygodnie manifestuje się biograficznie, a 
istotnie manifestuje się w swej wewnętrznej konieczności zjawiania się 
konsekutywnego, która jest koniecznością historyczną, koniecznością ducha. Taki 
to jest topos. Ostatecznie wychodzi na to, że znać się na filozofii, znać świat 
myśli, znać możliwe pomyślenia i możliwe wypowiedzenia, znać totalność 
dostępnych określeń, to znać pewną domenę historii.  Uważam, że nie ma nic bardziej upokarzającego dla rozumu, niż 
składać w ręce strażnika ksiąg i erudyty tą najbardziej podstawową i upragnioną 
umiejętność, jaką jest posiadanie, przynajmniej potencjalnie, totalności 
możliwych pomyśleń. Jest dla mnie rzeczą zupełnie zdumiewającą, że obok potrzeby 
historii filozofii, rozumianej idealiter jako totalnej erudycji 
historyczno-filozoficznej - znajomości wszystkiego, co napisano w dziejach 
filozofii, nikomu nie przyszło do głowy, że można po prostu znać się na 
filozofii. Nikt nie pretenduje do tego, żeby znać się na filozofii. Nie w 
tym znaczeniu, iżby pamiętać wiele filozoficznych dzieł, ale po prostu, by mieć 
na podorędziu potwierdzoną i autentyczną zdolność fikcyjnego, fiktograficznego 
rekonstruowania i prezentacji wszystkich możliwych określeń, niekoniecznie w 
dialektycznym porządku, ale w różnych porządkach i przy różnych okazjach. Umieć 
powiedzieć wszystko, co w ogóle w danej sprawie jest do powiedzenia, to znaczy 
znać się na filozofii i jest to nieskończenie więcej niż znać przygodną, 
partykularną, całkiem konkretną i empiryczną historię filozofii.  To, do czego pretenduję, to, czego staram się nauczyć innych, 
to - powiedzmy sobie - z angielska philosophical fitness, czyli 
filozofioznawstwo. Pretenduję więc do pewnego stanu osobliwego. Oczywiście nie 
posiadam możliwości wejścia weń ściśle i bez zastrzeżeń, ale na pewno w większym 
stopniu niż historyk filozofii, jakikolwiek, największy nawet erudyta zbliża się 
do stanu totalnej erudycji historyczno-filozoficznej. Podkreślam, że choć nie 
stoję w tym punkcie, jestem bliżej swego ideału niż historyk filozofii swego.
 Cóż to za punkt? To osobliwy i oczywisty, a nigdy przecież 
nienazwany, niepostulowany explicite punkt, w którym posiadam zdolność 
sformułowania wszystkich możliwych określeń i na dodatek możliwość porządkowania 
ich wedle wszystkich przyjętych, bądź w danym momencie potrzebnych, zasad i 
kryteriów. Czuję się zdolny do wypowiedzenia prawie wszystkich określeń 
filozoficznych, a więc jak ktoś, kto przeczytał i pamięta wszystkie książki, 
również te, by tak rzec, „jeszcze nie napisane”. Zamiast szukać cytatów w 
piątej, dziesiątej i setnej książce, znawca filozofii oszczędza sobie tej pracy, 
bo może sam ten cytat sfingować i wypisać. Może w cudzysłowie napisać dowolne 
określenie, które nie będzie koniecznie tylko cytatem, ale będzie mogło być 
umieszczone w dowolnej modyfikacji, we w dowolny sposób scharakteryzowanym 
dystansie w stosunku do głównego tekstu.  Dysponuję więc nieskończoną liczbą cytatów i dysponuję 
nieskończoną liczbą modyfikacji znaczeniowych słowa „cudzysłów” i słowa „cytat”. 
Twierdzę, że tą umiejętność całkowitego posiadania wszelkiej dostępnej rozumowi 
określoności - philosophical fitness - posiadam w bardzo wysokim stopniu. 
Twierdzę więcej - że potrafię innych tego uczyć i nauczyć. To się rzeczywiście 
dzieje. Ta nauka jest łatwiej dostępna niż matematyka.  Piszę więc po to, by siebie i innych uczyć znawstwa pojęcia, 
by uczyć filozofii jako totalności możliwych pomyśleń i określeń, bynajmniej nie 
w jakimś zamiarze popisywania się żonglerką słowną ani nie w zamiarze uratowania 
własnej godności jako filozofującego „ja”, które nie może znaleźć sobie miejsca. 
Wręcz przeciwnie. Dążę do tego, by moja wypowiedź i mój tekst był nieskończenie 
lepszy ode mnie samego. Ja chcę zniknąć - nie uratować się, nie stanąć w takim 
czy innym prześwicie, trochę z boku, trochę na zewnątrz. Ja chcę naprawdę 
zniknąć. Ale nie rozpłynąć się w transcendentalnej, filozofującej jaźni, tylko 
zniknąć, jak znika psychofizyczna kuchnia filozoficznej wypowiedzi, która staje 
się naprawdę nieważna, której naprawdę nie warto już tematyzować. Wypieram się 
siebie i instrumentalizuję siebie po to, by mogła przeze mnie przemówić 
sprawność dodawania wszelkich określeń. Sądzę, że udało mi się to dzięki 
wypracowaniu pewnych technik filozofowania, których już teraz, z braku czasu, 
nie mogę opisać, ale mogę je nazwać i wspomnieć.  Otóż, gdy pojawia się jakieś zagadnienie, na wstępie zadaję 
sobie pytania: „Co można by w danej sytuacji powiedzieć?”, „Co należałoby 
powiedzieć i dlaczego to, co należałoby powiedzieć, w danej sytuacji nie 
wystarcza?”. Wówczas od razu mogę rozwinąć w różnych kierunkach wątki dyskursu, 
mogę bez cytowania mieć mnóstwo cytatów. Biorę to wszystko przed siebie i nie 
staram się być panem tego wszystkiego, bo opanowywanie jest dość żałosną i 
zbędną czynnością, lecz staram się być w tym wszystkim ruchliwy. Jak tę 
ruchliwość sobie zapewniam? Cóż, mogę teraz już tylko krótko wskazać swoje 
narzędzia. Otóż bardzo sprawną techniką dla kogoś, kto zaczyna dopiero 
to autonomiczne filozofioznawcze filozofowanie, jest fingowanie dyskursu w 
trzeciej osobie, a więc pisanie cytatów, zamiast szukania ich w literaturze. To 
zestawianie obok siebie określeń jest prostą rzeczą, której można uczyć nawet 
studentów. Technika ta nie jest praktycznie stosowana w kulturze 
hermeneutycznej, a gdyby nawet ktoś wpadł tam na taki pomysł, to pewnie sam by 
sobie zakazał takich bezeceństw.  Druga technika to wchodzenie bez żadnych zahamowań do 
totalizujących i ograniczonych przez swoje totalistyczne aspiracje dyskursów, po 
to, żeby je potem brutalnie zestawić z innymi. To uczy nie poddawać się 
uwodzicielskiej mocy absolutyzujących mocnych kategorii teoretycznych, ale też 
nie brzydzić się nimi, nie unikać, tylko wchodzić i wychodzić. Jak do wychodka. 
To jest bardzo ważna i istotna kategoria. Na przykład pan profesor Zalewski jest 
uwiedziony przez pewne rudymenty fenomenologii. Nie potrafi wejść i wyjść w 
kategorię bezpośredniości. On w niej jest i pozostaje. Jest przez nią 
uwiedziony. Tymczasem odrobina wyobraźni wolnego umysłu pozwala z łatwością 
przerywać zaklęte kręgi wielkich formacji heurezy, jak „sprowadzanie do jednej 
zasady”, „filozofowanie w zapośredniczeniu w krytycznej samorefleksyjności”, „samomyślenie 
czystego ja”, „analiza zagadnienia i dokonywanie syntezy”, „myślenie w 
perspektywie własnej egzystencji”, „sięganie granic możliwości języka” itd. Nic 
nie stoi na przeszkodzie, by robić to wszystko naraz, poznając „na własnej 
skórze” ograniczenia poszczególnych postaci heurezy oraz nieoczekiwane ich 
powiązania, I wreszcie clou, o którym, niestety, doprawdy niewiele 
będę mógł powiedzieć, odsyłając (co za chwilę uczynię pełniej) do moich dwóch 
książek poświęconych, między innymi, temu zagadnieniu. Otóż chodzi o stosowanie 
dość specyficznej techniki językowej skoncentrowanej na pewnej quasi-kategorii, 
którą nazywam neutrum, która nie jest niczym, jest tylko pustym 
przedmiotem zapytywania: „Co to jest?”. Jest jakby czystą formą znaku, czy też 
czystą formą pojęcia, i służy do przyśpieszenia wszelkich możliwych 
zapośredniczeń. Najprościej zrekonstruować można neutrum w takim czysto 
autorefleksyjnym, solipsystycznym dyskursie. Wziąć dowolne zdanie, na przykład, 
skoro padło tu słowo solipsyzm, niechaj neutrum to będzie czysta strona 
wewnętrzna, czyste, absolutne ja. Tam występuje kategoria czysty, niech będzie, 
że neutrum to jest idea absolutnego nie-zmieszania, czystości, 
substancjalności, samoistności i autonomii. Jako że ten ciąg słów jest ciągiem 
kategorii metafizycznych, przenosimy się na wyższy poziom refleksji, nazywamy 
neutrum absolutem metafizycznym, „tym, co w dyskursie metafizycznym pełni 
rolę kategorii kluczowej lub centralnej” i tak dalej.  To jest doskonały sposób na szybkie poruszanie się pomiędzy 
rozmaitymi poziomami refleksji, pomiędzy rozmaitymi okresami dialektycznymi, 
przełamywanie barier pomiędzy obszarami tematyzacji, na przykład 
epistemologiczną i ontologiczną i tak dalej. To zapewnia niesamowitą ruchliwość, 
to jest taki wehikuł przestrzeni teoretycznej i czasu 
historyczno-filozoficznego, technika nieprawdopodobnie usprawniająca i 
przyspieszająca, wzmagająca inteligencję filozoficzną. Zakończę autoreklamą. 
Napisałem dwie książki z cyklu metafilozoficznego. Dziesięć lat temu ukazała się
Heurystyka filozoficzna, sześć lat temu książka Techniki metafilozofii. 
Teraz piszę trzecią i chyba ostatnią pozycję z tego cyklu, prezentującą i uczącą 
sprawności filozofowania. Książka ta najprawdopodobniej zatytułowana będzie 
Ignorancja. Będzie to taka epistemologia, czy heurystyka filozoficzna
&Ä moĹźna neutrum w takim czysto 
autorefleksyjnym, solipsystycznym dyskursie. WziÄ
Ä dowolne zdanie, na przykĹad, 
skoro padĹo tu sĹowo solipsyzm, niechaj n
 |